Już jako małe dziecko uwielbiałam grzebać w ziemi. Nasz lekarz rodzinny podczas jednej z wizyt domowych przyłapał mnie i moich braci umorusanych i zakurzonych od stóp do głów po zabawie na pobliskim ściernisku – skwitował to jedynie lakonicznym: „Widać, że zdrowe”. Dzisiaj mogę dodać, że nie tylko zdrowymi ale i szczęśliwymi dziećmi byliśmy – bo mogliśmy obcować z naturą, żyć w zgodzie z rytmem pór roku, obserwować cały ten wspaniały krąg życia.
Tak więc szczęśliwie moje życie rozpoczęło się na wsi. Tradycyjnej polskiej wsi – można by rzec konwencjonalnej do bólu. Stąd też ten model prowadzenia gospodarstwa był dla mnie jak prawda objawiona i absolutna. Jednak studia jakkolwiek mało przydatne z punktu widzenia zawodowego to mają jeden podstawowy plus – poszerzają horyzonty. I tak w miarę jak zasób mojej wiedzy się powiększał zmieniał się mój punkt widzenia. Zaczęłam dostrzegać minusy konwencjonalnej uprawy roli. Natomiast coraz bardziej rozrastała się we mnie fascynacja ekologicznym modelem upraw.
Aż tu nagle pojawiła się ona – permakultura! Nowe (choć oznaczające powrót do korzeni) objawienie, które zdeklasować miało większość zdobytej w pocie czoła wiedzy ogrodniczej, sadowniczej i rolniczej. No dobra, skoro rys biograficzny mamy za sobą przejdźmy do konkretów. Poniżej przedstawię Wam jakie są różnice pomiędzy tymi trzema systemami uprawy.