Jeśli zbłądziliście do zakładki „O mnie” to wiecie już zapewne, że z wykształcenia jestem ogrodnikiem, choć wybór tego kierunku studiów wcale nie był dla mnie łatwy, stąd musiałam potem dać jeszcze upust swoim zapędom w postaci studiowania dietetyki.
Jeśli jesteście studentami pierwszego roku i nie opuszczają Was wątpliwości czy aplikowaliście na właściwy kierunek, to musicie koniecznie zdać sobie sprawę z pewnej prawidłowości, dzięki której wiadomo, że dobrze wybrało się studia. Mianowicie – jeśli po pierwszym roku studiów osoby postronne dostrzegają u Was pierwsze zarysy zboczeń zawodowych – to tak, jesteście na właściwym miejscu. Jeśli nie, to jest to najlepszy moment by poszukać tego co naprawdę Was jara w życiu. Bo jeśli przetrwaliście pierwszy rok i nie zaiskrzyło, to bardziej prawdopodobne, że po kilku latach studiów zrodzi się z Was życiowy frustrat – niż dobry specjalista.
U mnie było nie inaczej, już w połowie pierwszego roku studiów koledzy z Politechniki Poznańskiej wstydzili się ze mną wychodzić na miasto bo podniecałam się drzewami i krzewami rzucając łaciną na lewo i prawo. (Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że nie byliście lepsi, bo pod każdym mostem i wiaduktem musieliśmy robić przystanek na jaranie się konstrukcją). Nawet wykłady z gleboznawstwa były dla mnie naprawdę fascynujące (wiem, że teraz wszyscy z mojego kierunku będą na mnie dziwnie patrzeć). W każdym razie jeszcze 3 lata temu ( O Panie! Jaka ja już stara!) pieczołowicie upychałam w swojej głowie wiedzę, którą streścić można w jednym zdaniu: „Jesteś Panem i władcą przyrody.”. Nie było tam zbyt wiele miejsca i czasu na zachwyt nad złożonością przyrody. Zwłaszcza na mojej specjalizacji jaką było Kształtowanie Terenów Zieleni, dążyliśmy do ścisłego podporządkowania otoczenia woli projektanta, tak by projekt w prawdziwym życiu rozwijał się dokładnie według planu. Improwizacje natury nie były mile widziane. Owszem poruszane były zagadnienia szeroko pojętego rolnictwa ekologicznego, jednak to ciągle dalekie jest od ideału bliskiego naturze jakim dla mnie jest permakultura (o różnicach w uprawach ekologicznych i permakulturowych jeszcze porozmawiamy).
Momentem zwrotnym dla mojej świadomości ekologicznej i postrzegania świata był referat, który napisałam na polecenie jednego z profesorów (chciałabym powiedzieć, że to był karny referat, ale po prostu dostałam szansę polepszenia sobie średniej co wtedy było dla mnie szalenie istotne – taka była ze mnie kujonica ;p ). Temat: „Ogrody ekologiczne jako forma ochrony przyrody”. Gromadząc materiały do jego napisania, zdałam sobie sprawę jak ogromnym obciążeniem dla środowiska jest fakt naszej ekspansji na terenach podmiejskich. Fakt powstawania ogromnych połaci osiedli domków jednorodzinnych na terenach, które kiedyś były dziewicze i dzikie. Obiecałam dzisiaj, że będzie bez biadolenia więc innym razem rozwinę ten temat, tymczasem … Pisząc ten referat w moim mózgu powstała nowa odnoga, która przez ostanie lata silnie się rozrastała by ostatecznie uzewnętrznić się w postaci tego bloga. Cóż to za odnoga zapytacie? A no silne przekonanie, że ten niesamowicie i fantastycznie złożony świat, który nas otacza – w swojej złożoności jest dla naszych małych mózgownic zbyt skomplikowany. Moja świadomość zaczęła chłonąć przykłady z otoczenia, jak to człowiek myśląc, że wie wszystko, usuwał z ekosystemu niepozorny jego element prowadząc do prawdziwej katastrofy. Tacy Chińczycy – którzy masowo eksterminowali wróble, bo te zjadały im około 20% plonów ich drogocennego ryżu. Gdy już rozprawili się z wszystkimi okazało się, że nie było już nikogo kto regulowałby liczebność owadzich szkodników ryżu. Te rozhulały się niemiłosiernie, tak, że straty wzrosły do kilkudziesięciu procent co zakrawało wręcz na klęskę. To tylko jeden z setek przykładów jak człowiek ze swoimi dobrymi chęciami potrafi namieszać gdy uznaje siebie za wszystkowiedzącego.
Mojemu sercu bliższa jest obecnie postawa mówiąca o tym, że każdy element w naturze ma swój głęboki sens i zanim podejmie się decyzję o jego usunięciu należy się dokładnie przyjrzeć wielu procesom i wsłuchać w to co natura ma nam do przekazania. Taka właśnie jest permakultura, to system uprawy, a nawet powiem więcej – styl życia, który przyjmuję naturę za wzór ideału. Naszą rolą w tym wypadku jest głównie obserwacja. Nie należy nadmiernie ingerować w naturalne procesy, można je co najwyżej wspierać tam gdzie zachodzą, bądź próbować odwzorowywać tam gdzie człowiek namieszał tak bardzo, że natura stała się bezsilna. Co to oznacza w praktyce? Nie stosuje się w uprawach środków ochrony roślin, ani nawozów sztucznych. Bazuje się raczej na pracy naszych małych pomocników przysyłanych nam przez matkę naturę, których liczna gwardia otacza nas gdziekolwiek byśmy nie spojrzeli. W dużym streszczeniu Permakultura jest wiec niczym innym jak wezwaniem do tego by pozwolić naturze działać, by poddać się jej, by czasem odpuścić konieczność posiadania równiutko przystrzyżonego trawnika na rzecz łąki kwiatowej.
Jeśli zostaniecie pasażerami mojej blogowej wyprawy ku permakulturze przekonacie się, że łatwo znaleźć równowagę w relacji z matką naturą. Chcemy Was bowiem zaprowadzić w miejsce gdzie uprawa ogrodu będzie wymagała coraz mniej wysiłku, a plony (zupełnie jak moje grudniowe rzodkiewki) będą Was miło zaskakiwać, tym bardziej, że nie przyłożyliście ręki do ich zasiewu. Przygryzając chrupiącą, świeżą i aromatyczną rzodkiewkę na początku grudnia – tak sobie myślę, że naprawdę warto zaryzykować!
Już za tydzień postaram się Wam wytłumaczyć subtelną różnicę pomiędzy uprawami ekologicznymi a permakulturowymi.
A dzisiaj zapraszam Was do polemiki z moim tekstem, możecie podać w komentarzach przykłady szkodników, które Waszym zdaniem nie odgrywają żadnej roli w przyrodzie i postaramy się tę rolę odnaleźć. 😉
[/vc_column_text][/vc_column][/vc_row]
Dodaj komentarz