Swojego czasu na ekranie mojego monitora wisiała przyklejona karteczka z napisem: „Nie włączaj facebooka w trakcie pracy”. Dlaczego? Bynajmniej nie dlatego, że bezsensownie scrolluję tablicę moich znajomych… ja po prostu uwielbiam wdawać się w dyskusje na przeróżnych forach – a to dietetycznych, a to ogrodniczych, a to rodzicielskich. No i wdałam się w dyskusję z jedną z mam na grupie parentingowej miłośników Montessori. Co prawda dyskusja rozpoczęła się od krewetek dla 9-miesięcznego dziecka ale jak to zwykle bywa wypłynęła na szersze wody:
Jest w psychologii zjawisko – właściwie mechanizm obronny – zwany wyparciem. Polega to mniej więcej na tym, że jeśli nasz mózg zorientuje się, że informacja, którą otrzymaliśmy wymaga od nas natychmiastowego działania na dużą skalę, skalę tak dużą, że musimy zmienić połowę naszego stylu życia – np. sposób odżywiania, to wolimy fakty te włożyć między bajki, najlepiej jeszcze zakrzyczeć naszego rozmówcę żeby udowodnić sobie, że to my mamy rację, a on jest w błędzie. Byle by tylko, te nieprzyjemne emocje odsunąć od naszej świadomości.
No i kurcze nawet rozumiem dlaczego większość ludzi tak właśnie reaguje! Sama przez większość życia mieszkałam na wsi i wiem jak trudny jest dostęp do produktów dobrej jakości nawet gdy teoretycznie znajdujemy się u samego „źródła” – które żywność wytwarza. A co dopiero mieszkańcy miasta… Jednak w dalszym ciągu coraz bardziej niepokoi mnie lawina gotowych tekstów przewijających się w mainstreamie, które mają racjonalizować fakt tego, że godzimy się by nas truć i to jeszcze za nasze ciężkie pieniądze.
„Takie czasy”, „No w ten sposób patrząc to już nic nie można by jeść”, „Nie ma co przesadzać, przecież coś jeść trzeba”, „A tam jeden batonik jeszcze nikomu nie zaszkodził”. A najbardziej przeraża mnie myślenie typu – „Wystawiam moje dziecko na działanie tych wszystkich paskudztw żeby się uodparniało, bo potem pójdzie w ten brudny świat i sobie nie poradzi.” No wszystko ładnie i pięknie, jednak w tego typu myśleniu jest jeden poważny błąd logiczny –wspomniany mechanizm jest zgoła odmienny – wiele z tych „paskudztw” kumuluje się w organizmie do momentu gdy miarka się przebierze…. A potem pojawia się pytanie dlaczego ja? Bo nikt nie pamięta tych małych cegiełek, które całe życie sobie nakładał na kark.
Ja jestem z gatunku tych mam wariatek, czy jak kto woli psycho-matek, bo bronię się rękoma i nogami przed tym by moje dziecko jadło słodycze i inne produkty wysoko przetworzone. Swoją droga niektóre ciasteczka dla dzieci (przynajmniej z nazwy) mają taki skład, że sama nie odważyłabym się ich zjeść (np. ta znana firma na K, która produkuje głównie soczki przecierowe dla dzieci powinna się wstydzić!).
No dobrze, do czego dzisiaj właściwie zmierzam? Ja po prostu jestem bardzo buntowniczo nastawiona do faktu, że nawet na szczeblu państwowym jest przyzwolenie by produkować tak beznadziejną żywność. Wszystkie normy produkcyjne ustalające dozwoloną zawartość szkodliwych substancji konserwujących, barwników, aromatów… albo w produkcji pierwotnej (czyli min. nieprzetworzone warzywa, owoce i zboża) dozwolone pozostałości środków ochrony roślin, nawozów i innych niedobrych dla naszego zdrowia paskudztw. Zmiany na gorsze zachodzą po cichu. Powiesz – nie no bez przesady, przecież wiedzą co robią, skoro takie są normy z pewnością jest to dokładnie przebadane i bezpieczne. Yhym. . .
Uregulowania prawne oparte są na określeniu ryzyka akceptowalnego. Jest to dopuszczalne społecznie ryzyko rakotwórcze. Najczęściej ryzyko to jest w zakresie od 10-6 do 10-4 co oznacza, że istnieje możliwość 1 zachorowania na raka na 1 000 000 – 10 000 ludzi w całej populacji**. (Wszystkie te informacje możecie znaleźć wpisując w wyszukiwarce hasło „ryzyko akceptowalne toksykologia”). Nie wiem jak Wy, ale ja osobiście nie akceptuję bycia tą (w najlepszym wypadku) jedną z 37 osób, która zachoruje i może jeszcze kipnie na raka… stanowczo dziękuję. Szokujące jest dla mnie również to, że w wariancie mniej optymistycznym tragedia nowotworu dotknie aż 3700* osób ich rodzin – i to jest niby akceptowalne społecznie? Tym bardziej, że moim zdaniem są to mocno uproszczone testy toksykologiczne, które w żaden sposób nie biorą pod uwagę jak będzie się zachowywała dana substancja szkodliwa- która za przyzwoleniem prawa znajduje się w spożywanych przez nas produktach – w momencie gdy wejdzie w interakcje z innymi substancjami chociażby podczas procesu produkcyjnego, bądź dostając się do naszego przewodu pokarmowego i podlegając procesowi trawienia. To jedna wielka loteria, w której stawką jest nasze zdrowie.
Ok. już słyszę głosy … ale to jest niezbędne, bez tego nie będziemy w stanie wyprodukować wystarczającej ilości żywności żeby wyżywić wszystkich ludzi na Ziemi… albo konserwanty w żywności są niezbędne bo jak inaczej ją dostarczać do ludzi aby się nie psuła. No no chwileczkę – odpowiedzi są dość proste. Obecny sposób uprawy gleby – nazwijmy go konwencjonalnym rolnictwem nie jest niezbędny do wykarmienia całej ludzkości. Okazuje się bowiem, że taka permakultura jest wydajniejszym systemem uprawy przy mniejszych nakładach materiałowych, a tym samym finansowych. No i również można ją stosować na większą skalę. Tylko to wymagałoby zejścia z dobrze znanej ścieżki postępowania, tak mocno wydeptanej przez setki lat doświadczenia rolników. Co do konserwantów żywności i innych barwników czy aromatów syntetycznych – no błagam Was producenci – jest pośród Was wielu z misją produkcji dobrej żywności, którzy udowadniają, że się da.
Nic tylko się nimi inspirować. 😉
* Przeliczenie w odniesieniu do liczebności populacji Polski (wg GUS za 2017 rok)
** R.Nowak, M. Włodarczyk-Makuła, E. Mamzer. Zeszyty Naukowe Wyższej Szkoły Zarządzania Ochroną Pracy w Katowicach Nr 1(11)2015, s. 51-63. Ryzyko środowiskowe i zdrowotne wynikające ze stosowania środków ochrony roślin.[/vc_column_text][/vc_column][/vc_row]
Dodaj komentarz