Nowy Rok, nowa ja, nowy ogród… Żartuję oczywiście 😉 Ja stara, cały czas, wciąż nie wiem jak połączyć podwójne macierzyństwo z regularnym tworzeniem treści na bloga. Ale moje poczucie misji jest na tyle duże, że jeszcze raz spróbuję pogodzić te dwie ważne w moim życiu rzeczy. Bo przecież Permakultura zasługuje by o niej trąbić na lewo i prawo. Trzymajcie wiec kciuki, bo mam multum ciekawych pomysłów do zrealizowania i brak czasu na ich realizację.
A teraz trochę historii i moich przemyśleń po dwóch latach prowadzenia ogrodu.
Pierwsza podwyższona grządka, pierwszy wał permakulturowy.
Pierwsza podwyższona grządka w naszym Poznańskim ogrodzie powstała dokładnie 1 czerwca 2018r. To dla mnie symboliczne przejęcie naszego nowego ogrodu, który składał się głównie z wątłego trawnika i przerośniętych żywotników. Tempo prac wyznaczał mi coraz większy ciążowy brzuszek, także było ślimacze 😉 Pod trawnikiem ubogi piach, czyli teoretycznie powód do zmartwienia, bo woda przelatuje przez taką glebę jak przez sito, ale moje rodzinne strony to same takie piachy, gdzie nie uświadczysz gleby o klasie wyższej niż IVb. Więc po 4 latach uprawiania ciężkiej gliny w podpoznańskim Kórniku poczułam się jak w domu. Desek z odzysku starczyło nam na 6 grządek o wymiarach 2×1,2m. Wypełnienie wszystkich stanowią krzewy, które z racji na wymianę rur biegnących pod ziemią musiały zostać wycięte. Korzystałam wiec głównie z tego co zastałam na miejscu, tylko obornik, słomę i zrębki przywożąc okazjonalnie od rodziców ze wsi. Mieszkanie w mieście jest o tyle problematyczne, że dostarczenie rodzącemu się ogrodowi wystarczającej ilości materii organicznej na start, wymaga naprawdę sporej kreatywności jeśli nie mamy zbędnych kilku tysięcy na gotowy kompost i materiały ściółkowe. Nasze finanse zdrenowane przez trwający remont (jak ja bym chciała mówić o nim w czasie przeszłym!) wymagały więc ode mnie sporej kreatywności. Teraz każdy spacer kończy się przynoszeniem do ogrodu dynamicznych akumulatorów (bukiet pokrzyw przyjmuję zawsze chętnie) czy gałęzi. Gdy jesienią sprzątaliśmy teren przedszkola z nadmiaru liści cieszyłam się jak dziecko wrzucając wielkie wory liści do bagażnika (tylko za wielki bagażnik kocham jeszcze mojego Opla). Gdy zabrakło drewna na obrzeża podniesionych grządek w 2019 roku zaczęłam budować wały permakulturowe. Ku mojej rozpaczy, 50 letnie czereśnie, które zastałam w ogrodzie zaczęły padać jedna po drugiej, stąd miałam sporo drewna z którego tworzyłam rdzenie wałów. I tak krok po kroku wszystkie 11 płaskich grządek wywyższałam ku górze. Została się ostatnia, na której rośnie jarmuż. Okazało się, że jarmuż jest wspaniałą rośliną wieloletnią i ścięty po wydaniu nasion nadal wydaje obfity plon, który cieszy o tej porze roku. A, że mamy zimę, która jakaś taka nie zimowa to jarmuż z marchewką wykopywaną prosto z ziemi stanowi dla nas cenny witaminowy zastrzyk. Ogólnie mimo potwornej suszy jaka miała miejsce w 2019 roku i zabójczych temperaturach latem, jestem zadowolona zarówno z podwyższonych grządek i wałów permakulturowych, które pod grubą warstwą ciągle uzupełnianej ściółki (ściółkowałam skoszoną trawą, żywokostem, pokrzywami, sianem) całkiem nieźle trzymały wilgoć.
Mała przestrzeń to duże wyzwanie – reorganizacja ogrodu w 2020.
Przejścia między prostokątnymi grządkami mają szerokość 60 cm co pozwala na naprawdę swobodny przejazd taczką, jednak po dwóch latach użytkowania stwierdziłam, że ta forma uprawy jest mało efektywna pod kątem maksymalnego wykorzystania dostępnej przestrzeni. A w miejskim ogrodzie jak mój, gdzie na faktycznej przestrzeni 200m2 muszę jeszcze znaleźć miejsce na strefę zabaw dla dzieci, takie marnotrawstwo zaczęło mocno uwierać moją świadomość. Swoją drogą przyzwyczajona całe życie do uprawy hektarów na wsi, teraz miałam problem z ustaleniem priorytetów w tak małej przestrzeni. Na własne wiejskie hektary jeszcze dobrych kilka lat przyjdzie nam poczekać, więc teraz skupiam się na tym by wyczarować dużo dobrego z tego kawałka Ziemi, który wzięłam w opiekę (słowo posiadanie jakoś mi nie pasuje w kontekście permakultury). Zainspirowana ideą dziurki od klucza, przechadzam się teraz po ogrodzie próbując wymyślić kształt, który w tej przestrzeni przeznaczonej pod ogród warzywny da najlepszy efekt. Niestety rdzenie drzewne grządek i wałów są jeszcze zbyt świeże, by po prostu przemieścić te masę materii organicznej na idealne miejsce, muszę więc raczej skupić się na „doklejeniu” elementów do już istniejących struktur by stworzyć nowy kształt. Zdecydowałam się więc zrezygnować z części wewnętrznych ścieżek co pozwoliło mi uzyskać dodatkowe 7m2 warzywnika.
Zaskakująca różnorodność w mieście.
Poza lekką niedogodnością w postaci wiecznego niedoboru przestrzeni, który motywuje mnie by piętrzyć funkcje elementów w ogrodzie jak tylko się da, muszę przyznać, że miejski ogród zaskoczył mnie swoją różnorodnością. Na zasianą w pierwszym roku kapustę pekińską od razu znalazł się chętny bielinek kapustnik, w sumie co najmniej tuzin bielinków. Mszyca jak to mszyca, obsiadła od razu pomidory i nie tylko. Ogród zakładany na trawniku czy łące to zawsze ryzyko obecności gąsienic glebowych np. z rodzaju sówkowatych. Na moje nieszczęście te koleżanki czasami wychodzą nocą na powierzchnie by wykosić kilka roślinek u podstawy. Ślimaki …. Och tak… albo raczej och nie! Bez kitu naliczyłam z 5 gatunków, z czego tylko dwa w skorupie. Ptaków bez liku, w tym sójki i kruki kradnące orzechy. Dzięcioł, który próbuje reanimować ostatnią żywą czereśnie. Koty sąsiadów, które zakochały się w kocimiętce i wszędzie próbują sobie robić kuwetę. Kątniki wielkie – niby pająki pożyteczne, niby o tym wiem, dlatego powstrzymałam pierwotny odruch pod tytułem: „Zabij to zanim złoży jaja!!!” ale potem cały rok się człowiek zastanawia, z którego zakamarka wyłoni się ten czarny pająk wielkości wnętrza mojej dłoni. No i lisy, kuny i inne drapieżniki, które pokonały nasze kurnikowe zabezpieczenia zanim zdążyłam się na blogu pochwalić sprezentowanymi mi przez teścia kurkami. Już tworzymy plany pancernego kurnika połączonego ze szklarnią, który przy sprzyjających wiatrach stanie na wiosnę. Oczywiście od początku ogrodu przyjęłam taktykę zero chemii. Darń między grządkami wykończyłam kartonami, na które przyszła jeszcze spora dawka zrębków. Co do wybryków mszyc, które z czereśni sypały się nam na głowy i które mocno dogryzły młodym sadzonkom pomidorów… postanowiłam kilka razy opryskać pomidory gnojówką z pokrzyw, a następnie je obserwować i czekać na rozwój wydarzeń. Podobnie jak w przypadku bielinków, które podziurawiły kapustę pekińską, tak i w przypadku mszyc, gdy odpowiednio długo powstrzymałam się od ingerencji pojawili się ich naturalni wrogowie. I tak w 2019 roku o dziwo mszyca nie stanowiła już większego problemu, bowiem po pierwszym rzucie mszycy pojawił się wysyp złotooków i biedronek, które zrobiły „porządek”. Zainspirowało mnie to do zainwestowania w kwiaty, które pomagają biedronkom przeżyć w okresach „bezmszycowych” by ich reakcja na nalot mszyc była jeszcze szybsza. Na bielinka zaczęła polować jakaś pasożytnicza błonkówka, jej tożsamości nie ustaliłam, ale fakty są takie, że jedno truchło wypełnione larwami znalazłam, a do tego moja kapusta w tym roku nękana była jedynie przez ślimaki… Ślimaki, ślimaki, ślimaki – i na nie znalazł się amator, który prawie przyprawił mnie o zawał gdy o 22 znienacka zaczął mi szeleścić w ogrodzie. Jeżyk 😀 Nie wiem jak tu wlazł, nie wiem skąd, mam tylko nadzieję, że śpi sobie w którejś ze stert gałęzi. Mam nadzieję, że się rozmnoży i zeżre te paskudy, które przy tej łagodnej zimie nawet terach wyłażą z ziemi i zżerają co się nawinie w tym grzyby wyrastające ze ściółki. To będzie mój największy problem w 2020 roku i mam czas żeby się przygotować na tę nierówną walkę. Rozważam kaczki bieguski, ponieważ codzienne nocne polowania mi się nie uśmiechają, bo ja z tych porannych ptaszków raczej i chodzę spać z kurami. Niestety z racji, że głównym szkodnikiem moim ogrodzie jest ślinik luzytański, nawet nie liczę na to, że sytuacja ustabilizuje się bez ingerencji, choć oczko wodne w ogrodzie pomoże przyciągnąć płazy i gady, które wspomogą mnie w walce. 😉 A no i zapomniałam o pladze mączlików, dla których susza i wysokie temperatury w 2019r były niesamowicie sprzyjające, a ponieważ w moim ogrodzie zimuje kilka kapustnych w tym jarmuż, to o ile 2020 nie będzie deszczowy, spodziewam się ponownie plagi. Rozważam zastosowanie pułapek feromonowych lub regularne zraszanie wodą, które skutecznie utrudniało im w tym roku życie, choć starsze liście jarmużu i tak nie nadawały się do spożycia. Poczekam, może jakiś dobroczynek czy inna dobrotnica w końcu łaskawie się zjawią w moim ogrodzie i zrobią sobie mączlikową ucztę. Jeśli nie to podobno serwatka rozcieńczona z wodą robi robotę J
Plany na 2020?
Co jeszcze w tym roku? Zmiana profilu upraw, już się nacieszyłam różnymi ciekawostkami odmianowymi. W tym roku skupiam się głównie na roślinach stanowiących urozmaicenie diety. Gdybym przeznaczyła całe 200m2 na uprawę warzyw to wyżywienie mojej 4 osobowej rodziny byłoby możliwe (wg Gałczyńskiego). Niestety infrastruktura w postaci szerokiej betonowej ścieżki oraz konieczne dla dzieci miejsce do swobodnej zabawy mocno ograniczają powierzchnię upraw. Skupię się więc na szeroko pojętej zieleninie: sałatach, jarmużach, roszponkach, rukolach, nietypowych odmianach kapust, ziołach. Jedzone świeżo po zerwaniu stanowią doskonałe uzupełnienie diety w witaminy i enzymy, które są szalenie istotne dla prawidłowego funkcjonowania naszego organizmu. Niestety nawet najświeższa zielenina, która trafia na nasze talerze zakupiona w kooperatywie lub sklepie już zdążyła się zorientować, że ją ścięto 😉 Upływający czas i uszkodzenia tkanek powodują znaczące straty wspomnianych wyżej cennych substancji, niektórzy powiedzą także, że energia ściętej rośliny również ulega zmianie na niekorzyść. Już szukam przestrzeni dla moich ukochanych arbuzów, które w ubiegłym roku dały mi wiele radości, oraz dyń i cukiń. Bardzo sobie cenię wszystkie te dyniowate gatunki, ale razem z ogórkami trafiają do uprawy pionowej czy im się to podoba czy nie J Za bardzo się panoszyły w tym roku, zwłaszcza koleżanka dynia figolistna, która miała finalną rozpiętość pędów 20m. A z przykrością stwierdzam, że jej miąższ nie był specjalnie smaczny. Po tym jak odkryłam, że pod koroną orzecha pomidory rosły w najlepsze jeszcze miesiąc po pierwszych przymrozkach zamierzam wykorzystać tę przestrzeń dla roślin wrażliwych na niskie temperatury. Ogród leśny naprawdę działa.
W planach plac zabaw (albo bardziej tor ninja) dla dzieci inspirowany Nieplacem zabaw, czyli obowiązkowo kuchnia błotna, górka do zjeżdżania i inne naturalne elementy, które pozwolą dzieciom obcować z naturą. Dla mnie najważniejsza będzie tzw. brudna kuchnia, by mieć gdzie wstępnie czyścić warzywa i owoce. Być może w ciepłe letnie miesiące będę tam myła także naczynia, a woda będzie podlewała obficie drzewa i krzewy. Jakoś mi tak szkoda tej wody, która trafia bezsensownie do kanalizy. Spirala ziołowa, w kooperatywnym Permakulturniaku na Poznańskich Zawadach stworzyliśmy w tym roku przepiękną kamienną spiralę. Tak niesamowicie mi się spodobała, że postanowiłam nieco przearanżować plany dotyczące oczka wodnego by ująć ją jako jego element. Oczko wodne, no właśnie. Same plusy. Jedynym minusem będą komary, ale mam zamiar trzymać w nim karasie by rozwiązać ten problem. Suszarka solarna, marzenie od kilku dobrych lat, spodziewajcie się DIY. Efektywniejszy system zbierania wody, to w Wielkopolsce – gdzie znajduje się mój ogród – niejako konieczność. No i najważniejsza w tym roku moja osobista misja – ogród ozdobny, bo nie samym jedzeniem człowiek żyje, dlatego część rekreacyjna ogrodu będzie oddzielona od reszty rabatą bylinową przeplataną oczywiście krzewami owocowymi. A i w części użytkowej kwiatów z pewnością nie zabraknie. Najchętniej tych jadalnych. 😉 Tyle do zrobienia, że ekscytuje się na samą myśl. A tymczasem jest idealna pora na ustalenie czego i ile posiać, ale o tym w następnym wpisie bo ten i tak już jest tasiemcem 😀
Dodaj komentarz